Po piątkowym urodzinowym - jak co roku symbolicznym - bibie na 50 osób w M4 wreszcie w poniedziałek udało nam się zebrać do wyjazdu. Ale było pewne, że od początku będą nam przeszkadzać najwięksi wrogowie naszej wyprawy - BARSIŚCI (tajemna organizacja stojąca za FC Barceloną, która od dawna już zastawia sidła na nasze zdrowie i życie). Wiadomo bowiem, że zdjęcia na San Siro nie da się zrobić bez aparatu. A aparat szedł z allegro od poprzedniej niedzieli. Było 6 dni po planowanym przyjściu paczki, była godzina dwunasta, były spakowane plecaki, była mapa, było wszystko zapięte na ostatni guzik, nie było tylko aparatu. Po uwielbianych przez nas urzędowych telefonach, urzędowym odsyłaniu nas na inny numer, od poczty przez dyspozytornię do kuriera kilka razy w te i nazad, kurier obiecał, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby aparat trafił jak najszybciej.
Około 14.30 wyjechałyśmy z Kozienic. Z aparatem. Bez ładowarki i akumulatorków, które "miały dojść w późniejszym terminie".
Rada Sorki, bo bez rady Sorki ani rusz: Pamiętajcie o zapinaniu pasów!