Po:
- przemierzeniu Francji w 7 godzin
- typowym Włochu, który wyglądał jak Egipcjanin
- typowym Francuzie - Murzynie o imieniu Mohamed
- Mołdawianinie o imieniu Migel i o złotym zębie
- Holendrze, który miał żonę Polkę, ale na tyle krótko, że umiał po polsku tylko: "dzień dobry", "przepraszam" i "woda"
- Portugalczykach, którzy znali rosyjski
utknęłyśmy na bezludnym parkingu na obwodnicy Barcelony. Byłyśmy 20 km od ciepłego łóżka. Było przed 22, a o 23.20 miałyśmy się spotkać w centrum Barcelony z Jerzym - naszym barcelońskim noclegiem. Barsiści jak nic. Wściekli, że w nimbie chwały przybywamy do Barcelony dumnie dzierżąc zdjęcie z San Siro w komórce Buczki. Na szczęście zagadałyśmy dwójkę Hiszpanów, którzy mieli więcej choinek zapachowych w samochodzie niż Ronaldinho genów małpy. Podrzucili nas na passeig de Gracia, nieopodal plaça de Catalunya, gdzie pod Cafe Zurich miałyśmy się spotkać z Jerzym. Cafe Zurich to takie miejsce spotkań barcelończyków. Coś jak nasza rotunda.