Dotarliśmy do Brasilii. Nasze komórki nie chcą wykrywać tu żadnej sieci, więc internet pozostał naszym jedynym kontaktem ze światem. Niebawem dorzucę wpis z wczoraj i opis emocjonującej 24-godzinnej drogi, która w końcu okazała się być ku naszemu zdziwieniu i lekkiej dezaprobacie, droga 22-godzinną. Buziaki.
---------------------------------------------------------
Mój brazylijski znajomy Felipe w radach, które dawał mi przed wyjazdem, wyraźnie podkreślał, żeby na dłuższych odcinkach między miastami w Brazylii zarezerwować czym prędzej samolot. Gdy zarezerwuje się go odpowiednio wcześnie, taki lot może być tańszy niż autobus. Ale mnie samolot od samego początku wydał się totalnie bez sensu i odbierał całą magię poznawania Brazylii. To tak jakby teleportować się z jednego świata do drugiego, pomijając to wszystko, co jest pomiędzy, zatracając ciągłość pomiędzy miejscami. 22-godzinna podróż z Salvadoru do Brasilii, która na mapie stanowi jedynie odcineczek w porównaniu do całej Brazylii, pokazała mi ogrom tego kraju. Jej czerwoną ziemię. Wyschnięte rzeki i drzewa. Małe kolorowe wioski i tętniące życiem miasteczka. Ludzi siedzących w cieniu przydrożnych budynków. Garbate krowy nad rachitycznym wodopojem. Starsze kobiety z długimi czarnymi warkoczami na małej stacji Alvorado del Norte. Oraz gdzieś w środku nocy brazylijskie niebo i tysiące jego najmniejszych gwiazd. Niebo nad Brazylią widziałam już wcześniej, ale dopiero teraz poczułam jego majestatykę, jakiś dialog, to, że w tej chwili byliśmy tylko ja i ono. Niebo nad Brazylią zobaczone – zatem czas powoli wracać. Zdecydowaliśmy, że jedziemy z Szymkiem razem do Brasiliii, a potem się rozstajemy – Szymek jedzie dalej na zachód spełnić swe marzenie o Machu Picchu, a ja będę powoli kierować się w stronę domu.
Póki co jesteśmy już w Brasilii. I jakbyśmy trafili do innego świata. Zaraz za przydrożną tabliczką „Dystrykt Federalny” wszystko zmieniło się jakby, poukładało, wygładziło. Droga zrobiła się szeroka i równa z namalowanymi równo białymi pasami. Przydrożne knajpy i sklepy zrobiły się bardziej nowoczesne i europejskie. Samochody na ulicach podrożały i zrobiły się bardziej czyste. Gdyby nie przebiegający przez autostradę między samochodami ludzie, nie poznałabym, że ciągle jestem w Brazylii. Ten brasilijski porządek robi wrażenie, szczególnie po salwadorskim bałaganie. Wciąż nie możemy się przestawić.
Brasilia to miasto-marzenie. Nie tylko moje osobiste, ale i marzenie z założenia ideowego i architektonicznego. Równo 50 lat temu miasto to powstało z marzenia pośrodku niczego. Zbudować miasto od zera, wykluczając wszystkie naturalne procesy historyczne, który miały je ukształtować, zaprojektować wszystko – jego kształt na planie samolotu, budynki na kolumnach, żeby nie ograniczać przestrzeni, wykopać nawet obok jeziora, nazwać osiedla kolejnymi numerami – kodem, który nie pozwala nikomu się zgubić. To wszystko brzmi co najmniej jak Sim City. No i na pewno jak marzenie. Marzenie, którego – jak mówią - nie udało się do końca spełnić. Plan, żeby na skrzydłach samolotu były osiedla mieszkalne, a na kadłubie budynki rządowe, okazał się mało funkcjonalny. Miasto zaprojektowane dla pół miliona ludzi obecnie musi pomieścić 2 miliony. A wszystko zostało zbudowane z modernistycznego marzenia europejskiego, które średnio przystaje do warunków brazylijskich. Ale właśnie aura tego marzenia unosząca się w każdym miejscu miasta jest tu najbardziej niezwykła. To, że z tego marzenia wyrosło realne materialne miasto, że w tym marzeniu żyją ludzie, pracują, kochają, mają swoje sprawy. To jak marzenie ewoluowało i jak dostosowało się do naturalnego rytmu życia i rozbudowy miasta. To wszystko jest tak niesamowite, wręcz nie do ogarnięcia. Ale mamy tu całe 4 dni jeszcze, a może i pięć, na odkrycie tego marzenia i poczucie go całym sobą.