Z różnych powodów, a przede wszystkim z powodu mojego arcybabskiego cykora jedziemy jednak autobusem. W związku z tym mieliśmy jeszcze jeden dzień na zgłębianie niezwykłości Salvadoru. Tym razem, trochę z przypadku, oddaliśmy się poznawaniu drugiej strony religijności mieszkańców miasta – wojującemu z candomble, pozyskującemu wciąż nowych wyznawców i środki finansowe, wielkiemu i niezniszczalnemu Kościołowi Ewangelickiemu. Byliśmy na dwóch mszach, z których jedna odbywała się w największym kościele, jaki w życiu widziałam. Druga zaś miała miejsce w regularnym garażu między innymi garażami, które dla odmiany pełniły już swoją tradycyjną funkcję. Msze owe były jeszcze bardziej przerażające niż candomble. Rozumiem, że czarna religijność różni się od naszej, że musi być dużo śpiewu, dużo krzyku, dużo dialogu z publicznością, że musi być unoszenie rąk do góry, że muszą być historie opowiadane przez osoby wyciągane z tłumu. Ale to wszystko razem w połączeniu jeszcze z młodym żywiołowym księdzem (ksiądz musi być młody i przystojny tutaj i wydawać płyty najlepiej!), z kiczowatym wystrojem, ze szwadronami ładnie ubranych pomocników, którzy co chwilę zalewali ogromne wnętrze kościoła rozdając to jakieś ulotki z rysunkiem ogni piekielnych, to jakieś karty do uzupełniania, to białe woreczki, które trzeba było założyć na prawą dłoń, w największym kościele, jaki widziałam w życiu, tudzież w garażu, ale z kamerami telewizyjnymi, to wszystko razem robiło na mnie naprawdę wielkie wrażenie. Szczególnie, że wiara tych ludzi wręcz z nich emanowała, wszystko było widać jak na dłoni. Tu miałam kilka przemyśleń na temat wiary w ogóle, ale gdy je spisałam, okazały się być zbyt kiczowate i kontrowersyjne, więc zaniechałam. Pogadamy o tym przy okazji.