Z tymi strefami czasowymi to mocno podejrzana sprawa. Kiedy ja się budzę, Soreczka w Polsce już pewno szykuje obiad. Nie mogę tego znieść, że Europa jest już pół dnia do przodu i to, co ma wydarzyć się tu, już wydarzyło się w Polsce. My się jeszcze nie przestawiliśmy. Szczególnie , że słońce zachodzi tu o 17:00. Więc gdy tu jest 22:00, czuję się jakby była co najmniej trzecia w nocy. Ustawicznie boli mnie też głowa. Może to z powodu równika, bo wszechświat i cała jego masa mocniej naciska tu na kule ziemską. Może dlatego, że jest tu permanentnie głośno, gwarno, tłocznie, szybko i bardzo kolorowo. A może dlatego, że te wszystkie wrażenia i emocje nie mogą pomieścić się w mojej głowie.
Dzisiaj Catherine zabrała nas do swojego przyjaciela – Sergia i jego niezwykłego domu. Salvador – jak pewnie niektórzy wiedzą – dzieli się na dwie części: miasto górne i miasto dolne, oddzielone od siebie przestromym wzgórzem, które najlepiej pokonać windą, która kosztuje niecałe 30gr. Piechotą lepiej nie iść, bo na wzgórzu w opuszczonych i przerażających domach bez dachów czają się hordy heroinistów. Sergio mieszka gdzieś po środku tego wszystkiego w wielkim jasnym domu w stylu bardzo kolonialnym z dwoma chartami i okiennicami, które otwiera się i zamyka przy każdym wejściu lub wyjściu z domu. Jest tu obraz czarnej Maryji, albumy z fotografiami największych penisów świata i Proust w trzech językach. Sergio jest gejem, aktorem i jest w radzie ds. kultury stanu Bahia. A poza tym przepogodnym i przezabawnym człowiekiem. Za oknem lało jak z cebra, na cały głos w sąsiednim pokoju leciała szaleńcza muzyka fortepianowa, a my rozmawialiśmy. O Grotowskim, Kantorze, muzyce, Kubie, wolności, prawdzie. Angielski mieszał się z hiszpańskim, nie wiem nawet, w którym momencie, charty biegały wokół jak szalone, a statki na oceanie za oknem zapalały światełka. Dowiedziałam się mnóstwa rzeczy, zrozumiałam jeszcze kilka, uwierzyłam w swój hiszpański, poznałam dwójkę niezwykłych ludzi. Wiem, że robię się tu melancholijna i kiczowata, ale to jakoś tak jest, że czuję się tu trochę jak Liv Tyler w „Ukrytych pragnieniach”. Bahia po prostu nie pozwala nie myśleć za dużo.
Dzień był długi. Pojechaliśmy windą w górę i w dół. Kupiliśmy owoc, który smakuje jak róża lub jak twierdzi Szymek: powietrze w kwiaciarni. Pokręciliśmy się po tłocznym targu. Byliśmy na piwie w knajpce z białymi kafelkami i plakatem egzotycznego wodospadu – kiczem, który wisi w każdym kiczowatym barze w każdym zakamarku świata. Rano na plaży, gdy padało, schroniliśmy się za drewnianą chatką. Ze środka dobiegał śpiew, nieskładny, niepoukładany, bardzo męski i bardzo piękny. Potem starszy człowiek śpiewał na plastikowych krzesełkach przed kafelkowym barem dla swoich znajomych. Tu ludzie śpiewają! Pewna kobieta zrobiła badania terenowa i okazało się, że statystyczny Brazylijczyk zna na pamięć od początku do końca słowa 200 piosenek. I zna po to, żeby je śpiewać! Szkoda, że w Polsce tak mało się śpiewa.