Geoblog.pl    Szakirr    Podróże    Ameryka Południowa 2010    Plaża, candomble i wiejska fiesta!
Zwiń mapę
2010
10
lip

Plaża, candomble i wiejska fiesta!

 
Brazylia
Brazylia, Barra do Pojuca
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9312 km
 
Dzisiaj dzień z gatunku tych niezwykłych. Rano mieliśmy kształcącą wycieczkę do ogromnego centrum handlowego, które niczym nie różni się od naszych oprócz tego, że kolory skóry plasują się w całej gamie brązów. To niesamowite, że jak różne kolory skóry mogą mieć ludzie i jak dziwnymi mieszankami są tutaj ludzie, mieszankami, których pochodzenia nie można dojść. Doktor Malinowski mówi, że to dlatego, że zawsze gdy miesza się gatunki lub smaki, to w rezultacie wychodzi coś o wiele lepszego. Dlatego kundle są bardziej wytrzymałe na choroby, a ludzie wymyślili kuchnię. I dlatego ludzie w Brazylii czy w Wenezueli są tacy piękni i mieli w historii tak dużo miss świata. Gdy
Vasconselos pisał o rasie kosmicznej, rasie metyskiej, która jest przyszłością świata, nie zauważył, jak widać to dokładnie gołym okiem. Tutaj w twarzy każdego człowieka widać pokrętną historię Brazylii, przeszłe i przyszłe pokolenia i wszystko, całą ludzkość. Siedząc w centrum handlowym i patrząc na twarze ludzi, widzieliśmy też dużo rozpieszczonych twarzy nastolatek z wyższych sfer, które z pewnością nigdy nie było w Pituacu – dzielnicy, w której mieszkamy. W takich centrach handlowych wszystko zawsze widać jak na dłoni.

Po południu byliśmy na pięknej małej plaży. To takie plaże wygooglowywałam, gdy wpisywałam różne miejscowości z północno-wschodniej Brazylii. To wszystko wyglądało jak raj, pocztówka, zdjęcie z żurnala albo plakat z kiczowatego baru z kafelkami w dowolnej części świata. A my tam byliśmy. Tam właśnie pierwszy raz kąpałam się w oceanie. Tam pierwszy raz piłam wodę kokosową przez słomkę prosto z kokosa. Taka woda z kokosa to absolutny hithithithit. Mogłabym tak pracować – koleś wchodzi na drzewo, zrywa kokosa, wsadza słomkę, a ja piję, a potem jem łyżeczką środek. Taka praca. Taki układ. Idealny plan na życie. Przy plaży było też dużo rybackich łódek, a na łódkach świeżo złowione ryby, który nigdy wcześniej nie widziałam. Przy plaży była też wioska brata Eniego, więc pojechaliśmy tam na kolację.

W wiosce nikt nie mówi w innym języku niż portugalski. Większość z tych ludzi nigdy nie wyjechała poza Bahię. Większość z nich nie zdaje sobie sprawy, do czego służą języki obce. Kiedy opowiadający na Totutotam mówili, że trafili do wioski w jakiejś części świata, gdzie to oni byli większą atrakcją dla mieszkańców, a nie na odwrót, puszczałam to jakoś mimo uszu. Co innego coś takiego przeżyć, wtedy te słowa nabierają innego znaczenia. Dziewczynki chciały koniecznie dotknąć moich włosów, dotykały mojej skóry, nie mogły się napatrzeć na nasze oczy. I nikt nie chciał (albo nie mógł) przyjąć do wiadomości, że nie rozumiemy portugalskiego i wszyscy mówili do nas w tym języku. Szczególnie brat Eniego nie dawał za wygraną. Opowiadał nam dowcipy, pokazywał nam w komórce ryby, które złowił, a raz tak głęboko się do nas pochylił i powiedział coś takim tonem, jakby przekazywał nam sens życia. Co to było, nie dowiemy się już nigdy.

Brat Eniego zaprosił nas do swojego domu – rozsypującej się chałupki z cegieł, gdzie na kilku metrach kwadratowych mieszka nie wiem, ile osób. Mieszka on – taki sam rastuch jak Eni, tyle że z krótszymi dredami i w rastamańskiej czapce. Mieszka jego żona – zasuszona zacna kobiecinka, która sięgała mi gdzieś do pasa. Mieszka jego niespełna szesnastoletni bratanek ze złotymi kolczykami w uszach, którym brat Eniego zaopiekował się po śmierci najstarszego brata. Mieszka też z nimi gadająca papuga, która siedzi w dzień na oknie, a w nocy w swoim specjalnym pokoju. Widziałam tam jeszcze kilka osób – dwóch małych chłopców, jakiegoś młodzieńca, ale nie mogłam zdefiniować, kim oni są. Nie mają bieżącej wody – mają na zewnątrz zbity prysznic z desek i całą kuchnię na dworze. Mają też wannę z krabami i bardzo źle wychowanego psa Mickiego. W tym wszystkim oczywiście mają też telewizor. Wzruszyło mnie to wszystko ogromnie. Nie wzięliśmy w ten dzień aparatu, więc postanowiłam to wszystko jak najdokładniej opisać. Ale zarówno na zdjęciach jak i na blogu, to wciąż jednak nie to.

Na tej samej ulicy odbywała się uroczystość candomble. Nie do końca oczywiście zrozumiałam, o co chodziło, ale mniej więcej o to, że gdy ktoś składa jakieś postanowienie, to urządza fiestę dla dzieci, które mają być gwarantem tego postanowienia. Gotują też typowe jedzenie candomble i częstują wszystkich przybyłych. Wszyscy ubrane są w białe stroje, a kobiety i dziewczynki mają niebieskie kwiaty na głowie. Wszystkiego dopełnia oczywiście taniec. W małym domku, na podwórku 4 na 4 metry było kilka bębnów, mnóstwo innych instrumentów i istny taneczny szał. Zbierało się na burzę, porozwieszane nad ulicą wstążeczki powiewały na wietrze, a mały domek w małej wiosce w Bahii rozbrzmiewał tysiącem dźwięków i głosów. Tańczyło się na środku po dwie osoby bardzo żywiołowy taniec z bardzo prostym krokiem, a między tym kursowały starsze kobiety z jedzeniem, piciem i łakociami. Taniec jednej z tych pomarszczonych staruszek był jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie w życiu widziałam. Zostałam siłą wyciągnięta na środek przez małą dziewczynkę, żeby zatańczyć. Takim małym dziewczynkom się nie odmawia. I naprawdę to wszystko poczułam. Tylko zepsułam kadr jakiejś znudzonej uniwersyteckiej ekipie telewizyjnej, która jeździ po wioskach i nagrywa uroczystości kultu candomble. Pewnie ten profesor dostanie za to jakąś habilitację.

Potem poszliśmy na fiestę. Fiesta jak to fiesta, jak to ujęła Catherine – takie fiesty są takie same na całym świecie. No i rzeczywiście festiwal organizacyjnie jako żywo przypominał Dzień Energetyka w Kozienicach. Rozkładana scena, lokalne gwiazdy, namioty z jedzeniem i piciem. Tylko waty cukrowej nie było i malowania włosów a la Michał Wiśniewski. Tylko duch całej zabawy był trochę inny. Pamiętam w jakim szoku byłam, gdy oglądałam wyuzdane dyskoteki, do której chodzili bohaterowie telenoweli „Zbuntowany anioł”, ale tutaj już mnie to nie dziwi. Na scenie tak samo tańczyła skąpo ubrana żeńska grupa taneczna, która przebierała się w nowy wyuzdany strój po każdej piosence, a jej układy przypominały jako żywo układy z teledysków disco polo z początku lat dziewięćdziesiątych. Strojami zespołowi nie ustępowała też publika. Niczym nie przejmując się swoimi licznymi obfitościami, dziewczyny już od najmłodszych lat obowiązkowo pokazują tu na takie okazje brzuszki i eksponują pośladki. Kultura pupy jest tu zaiste zadziwiająca. O ile w Europie stawia się raczej na piersi, tu na pierwszym planie jest okazała pupa. Widziałam w jakimś programie, że mają tu nawet push-upy do wkładania w spodnie. O ile ciężko mi się przestawić na ten kanon piękna, to w tych dziewczynach i w tej natarczywej seksualności naprawdę coś było. My piliśmy caipirinhę, trochę potańczyliśmy, a Catherine przytuliła mnie i pocałowała w policzek. To niesamowita kobieta. Za mało chyba o niej pisałam.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
ajli
ajli - 2010-07-11 23:31
swietne! znow sie przenioslem na chwile w brazylijski raj;)
 
 
Szakirr
Aleksandra S.
zwiedziła 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 103 wpisy103 67 komentarzy67 893 zdjęcia893 1 plik multimedialny1
 
Moje podróżewięcej
05.07.2010 - 25.07.2010