Kolejne nadmorskie miasteczko w Bahii i kolejne boskie plaze. Tu chyba najpiekniejsze, jakie widzialam w zyciu.
Dzis ruszlismy na piesza wyprawe przez dzungle z poznanym poprzedniego dnia Marciem, jego deska surfingowa i jego brazylijskim cialem mlodego boga. I dzis z porownan filmowych czulam sie jak w Lostach. Tyle, ze biedni Losci w swoich wyprawach przez dzungle albo uciekali albo gonili albo przenosili sie w czasie, a ja po prostu chlonelam piekno tego wszystkiego. Przechodzilismy przez strumyki, golymi stopami przez blotniska, pod zwalonymi konarami i pod nimi, by wyjsc na porosniete trawa wzgorza (takie, na ktorych Hugo urzadzil sobie pole golfowe). Po drodze kapalismy sie w malych jeziorkach i mielismy hydromasaz pod wodospadami (takimi, gdzie Kate pierwszy raz calowala sie z Sawyerem). Wodospad lubieznik probowal sciagnac mi stanik, slonce swiecilo, a ptaki krzyczaly i wirowaly wokol. Na koncu dotarlismy na rajska plaze (o wiele piekniejsza od tej, na ktorej rozbili sie Losci). I tak wlaciwie to jestem tu teraz, patrze w ocean i spisuje wszystko w notatniku, zwyklym, papierowym, ktory mi przemokl dzis totalnie, a tusz ze wspomnieniami porozlewal sie po calych stronach. Dopiero potem przeniose wszystko w nieczuly internet, gdy bede juz daleko od tego raju tutaj (Salvador -25.07). Tak wlasciwie dlaczego, gdy myslimy o raju, to widzimy palmy, morze, wodospady, slonce? Dlaczego synonimem szczescia sa slady stop odcisniete na piasku? Dlaczego raj to nie polskie sitowie i mazowieckie wierzby?