Wczoraj bylismy na party na plazy. Smiesznie jest z imprezami w takich malych miasteczkach, bo pojawiaja sie na nich dokladnie wszyscy, ktorych widzialo sie w ciagu dnia w miasteczku albo na plazy. Party bylo gorace, oswietlone malymi lampkami i halo wokol ksiezyca przeswitujacym przez palmy i pedzace po niebie chmury. Morze rozbijalo sie z calym impetem o brzeg, a kolorowa drewniana tancbuda rozbrzmiala tysiacem dzwiekow i emocji. W tancbudzie byl tez miedzy muzyka koncert reggae(tutaj 'hegi') na zywo, niezwykle energetyczny, goracy, brazylijski. Juz za chwile wszystko bedzie zupelnie inne. A juz zdazylam sie przyzwyczaic. Do piwa polewanego z jednej butelki do szklaneczek typu pussy size. Do widoku kobiet siedzacych pod kolorowymi domami. Do dzien dobry od kazdego przechodnia na ulicy. Do calowania sie w dwa policzki na przywitanie. Do palm. Do czerwonej ziemi. I do paru innych rzeczy. Moj dawny irlandzki znajomy Dave mial podobna sytuacje, gdy przeprowadzal sie do Polski. Samolot mial o szostej rano, a cala noc wczesniej spedzil na goracej imprezie na plazy w Barcelonie. Zaledwie kilka godzin pozniej stal na szarym polskim zimnym balkonie, palil papierosa i patrzyl na szare polskie zimne jesienne blokowiska. Nie wiem, jak to nazwac. Ale chyba wlasnie dlatego wole podrozowac autobusem, a nie samolotem tutaj. Chociaz i samolot ma swoj metafizyczny XXI-wieczny urok.
Teraz jestem z powrotem w Salvadorze. Host Marthy i Natalii podrzucil mnie pod dom Catherine okolo dziesiatej wieczorem. Catherine otworzyla mi drzwi rozanielona i nabzdryngolona. Gdy weszlam po schodach, zobaczylam, ze caly stol zastawiony jest brazylijskim alkoholem, a w kuchni odbywa sie lekcja samby. Gdzie nauczycielem jest oczywiscie Eni, a uczennicami dwie couchsurferki: Bea z Paryza i Elena z Wiednia. Czekali na mnie z kolacja, pytaniami na temat podrozy i z cieplym usciskiem. Noc przepiekna jak zwykle tutaj. Catherine pokazywala nam mnostwo niesamowitej muzyki, lekkiej, nienarzucajacej sie, a jednoczesnie tak mocnej. My tanczylismy. Duzo rozmawialismy. Czulismy, ze sie rozumiemy. A kuchnia w Salvadorze rozbrzmiewala tyloma jezykami: angielskim, portugalskim, hiszpanskim, francuskim, niemieckim. I czasem i polskim, gdy rozbrzmiewalo rzeskie 'na zdrowie'. Nie wiem, co wiecej napisac. Chyba tylko to, ze czuje sie, jakbym wrocila do domu. I ze spie w pokoiku Iana, na malutkim pietrowym lozku, ze sterta komiksow o kaczorze Donaldzie. Przepiekna ta ostatnia noc w Brazylii.
Ruszam w ostatni dzien w Brazylii, przy pogodzie mamy gdzies wspolnie pojechac. Ale tak zebym nie przegapila samolotu. W klasie premium, z dodatkowymi 15 centymetrami na nogi, lepszym daniem glownym, darmowymi sluchawkami i darmowym alkoholem do posilkow.