Z Wenecją też się kojarzy wiele filmów. Za dużo. W tym roku na szczęście motywem przewodnim nie była "Śmierć w Wenecji". Może dlatego, że byłyśmy tam o nieco innej porze niż od północy do szóstej rano. Załapałyśmy się na huragany turystów. I na przybycie 5 minut po zamknięciu do jedynego sklepu z winem poniżej trzech eurasów. I na tradycyjny camping pod dworcem. Który w tym roku okazał się być wyjątkowo drogi... Dwóch chłopców w wieku turystycznym powiedziało nam, że spali tu zeszłej nocy i dostali po 100-ileś euro za nielegalny camping czy coś. Ania zabierając swój urok osobisty poszła więc wyjaśnić sprawę ze stojącymi nieopodal policjantami. Ale policjanci mieli dziwne tyki, nawyki i nie znali angielskiego. W każdym razie pozwolili nam spać na dworcu i dali nam numer, na który miałyśmy dzwonić w razie jakichś problemów.
Tak romantycznie spędziłyśmy naszą ostatnią wspólną noc z dziewuchami. Rano rozjeżdżałyśmy się. Dziewczyny do Polski przez Wiedeń, a ja do Ewki i Paryża przez Mediolan i Niceę. Przed wyjazdem sporządziłyśmy tradycyjne podsumowanie w cieniu naszych serc i kartek papieru, które więcej nie ujrzą światła dziennego. A na pewno nie światła tego bloga. Niektóre wspomnienia powinny pozostać w cieniu serc i kartek papieru.