Miałyśmy jechać do Granady, do mojej siostry ciotecznej Kasi i jej hiszpańskiego chłopaka Huana Marii oraz do kolegi Patryka, który mieszka w tam jaskini. Z drzwiami oczywiście. No bo jak to jaskinia bez drzwi?! Ale po staniu 3 godzin w pełnym słońcu, w dobrze widocznym miejscu, gdzie samochody nie pędziły i miały dogodne miejsce do zatrzymania, zwątpiłyśmy w możliwość podróżowania stopem po Hiszpanii. Udałyśmy się pociągiem do Tarragony, obierając ją za kres naszej podróży. Jako że Tarragona to nazwa wedlowskich cukierków, a Wedel jest w Polsce.
W pociągu spotkałyśmy troje Czechów: Eryka, Aleša i Marketę oraz Słowaka Radka, którzy podróżowali po Europie pociągami na "czernego pasażera". Mieli nam tylko pokazać darmowy internet (biblioteka w Tarragonie), ale w myśl Eryka: "Polak, Czech, Słowak - z jednej wojny" wspólnie upiliśmy się winem za 43 eurocenty.
Rada praktyczna: gdy na plaży rozlegają się głosy przez megafony, a ludzie wybiegają z wody, najlepszym wyjściem jest wyjście z nimi. To znak, że w morzu może grasować Rekin. W każdym razie takiego Rekina nie należy łapać za ogon. Może to grozić 48-godzinną "pokutą" w Barcelonie i 200 eurasami na obrońcę.