Nocleg na plaży w czesko-słowacko-polsko-włoskiej wiosce. I był jeden Arab. A Włochów to nawet nie widziałyśmy. Bo już spali, jak przyjechaliśmy i jeszcze spali, jak wyjeżdżałyśmy.
Na nasze pytanie: "Co robić?", wszyscy odpowiadali: "Zostać", ale nic tam po nas, koniec pijaństwa, jak to mówi polskie przysłowie: "Komu w drogę, temu czas":)
Rano męczył mnie pierwszy hiszpański kac. A na kaca jak wiadomo najlepszy jest Owoc. A z owoców najlepszy arbuz (po czesku: melon). Zgodnie więc z mym życzeniem, przechodząc obok straganu z owocami, Aleš swoim sposobem załatwił arbuza. Rozumiem - ukraść cukierka, zapalniczkę, paczkę herbatników, ale arbuza? - Zdolna bestia. Arbuza pod dworcem (po czesku: nadrazi) rytualnie przekroiliśmy na cztery części i sposobem na neandertalczyka z Bucz, Alešem i Erykiem na pożegnanie zjedliśmy.